Poranek nastrajał umiarkowanie optymistycznie. Widoczność była co prawda 10 razy lepsza niż wczoraj, ale oznaczało to tylko, że widzieliśmy wszystko w promieniu 50 metrów. Najbliższe pół godziny pokazało jednak, że w Armenii nie ma sensu siadać do śniadania przed 10, wtedy bowiem chmury z gracją zaczęły się unosić i odsłoniły nam naprawdę zacny widok na monastyr. Potem było już tylko lepiej 🙂
Widoki z kolejki Tatev Wings zapierają dech w piersiach. Sama gondola została wpisana do listy rekordów Guinessa jako najdłuższa kolej linowa na świecie – ponad 5,7 km. W dodatku poza stacją początkową i końcową na trasie są tylko dwa filary. Najdłuższy odcinek bez podpórki ma ponad 2,7km a wagonik wisi wtedy 300 metrów nad ziemią – jest naprawdę nieźle 🙂
Sam monastyr też jest przepiękny, jego znaczna część powstała w IX wieku. Został mocno uszkodzony w trzęsieniu ziemi w 1931 r., większość zabudowań została co prawda odrestaurowana, ale prace toczą się w dalszym ciągu. Choć tego zbytnio nie widać, to w XIV i XV w. Tatev był siedzibą biskupa i jednym z najważniejszych ośrodków religijnych i naukowych ówczesnej Armenii. To co jednak najbardziej urzeka w tym monastyrze, to położenie -wzniesiony wysoko na zboczach kanionu Vorotan jest po prostu piękny.
Ten dzień (a właściwie wieczór) obfitował również w interesujące interakcje społeczne. O 19 życie zamiera – ostatni wagonik kolejki odjeżdża, krowy i owce wracają z pastwisk, zapada zmrok, a oświetlenia ulicznego brak. Centralnym ośrodkiem społecznym staje się wtedy kafejka w informacji turystycznej prowadzonej przez Annę (http://www.tatevinfo.com). Poznaliśmy tam Craiga, rzeźbiarza z Nowego Jorku (http://www.craigusher.net), który przez miesiąc realizował projekt w muzeum w Stepanakert w Górskim Karabachu, parę Niemców którzy przez ostatnie 1,5 miesiąca podróżowali przez Turcję i Iran oraz (choć to już w naszej miejscówce) ormiańsko-włoską parę, która przyjechała z Londynu. W dodatku okazało, się że Anna z informacji turystycznej robi doskonałe palinki – mi najbardziej do gustu przypadła taka robiona na gruszce z ogonkami (!) z wiśni, Wanda optowała zaś za brzoskwiniówką. Dzięki nim poznaliśmy np. historię o tym jak Craig chciał zostać mistrzem piekarnictwa w Karabachu i jaki jest sekret pysznego lawaszu. Ale o tym może innym razem…
Meldujemy również odkrycia kulinarne. Poza uwielbianym przez Wandę tradycyjnym ormiańskim chlebem – lawaszem – skosztowaliśmy pysznych sałatek z czerwonej fasoli z pieczoną papryką i kolendrą oraz z zielonej fasolki z jeszcze niezidentyfikowanymi dodatkami. To był dobry dzień 🙂