Z wizytą u odpoczywającego Buddy. Na do widzenia

Na zakończenie naszej azjatyckiej eskapady krótka wizyta w Bangkoku. Byliśmy tu już kilka razy, zawsze na chwilę, góra trzy dni, ale czujemy się trochę jak u siebie. Znane zaułki, zapachy, zgiełk wielkiego miasta i jarmarkowy klimat okolic Kao San. Znane, ale zawsze pozwalające zobaczyć coś nowego, nadrobić jakiś zabytek zostawiony „na następny raz” i obserwować jak zmienia się ta azjatycka metropolia. A zmienia się wyraźnie. Centra handlowe na placu Siam coraz bardziej przypominają te malezyjskie i japońskie (obecne są też japońskie sieciówki, np. UNIQLO). Na Kao San już dawno temu otworzyli McDonalda i Starbucksa, teraz doszedł hotel sieci Ibis. W knajpach przesiadują nie tylko hipisi, którzy ignorują metrykę, ale i regularni niemieccy emeryci z daszkami. Rodzice, którzy 15 lat temu przechodzili tu backpakerski chrzest, dziś siedzą z dzieciakami.

Nam udało się nadrobić dwie atrakcje i odwiedzić jedno ulubione miejsce. Dom Jima Thompsona, który był zapewne agentem CIA, wprowadził tajskie jedwabie na salony, zbił na tym fortunę, po czym zniknął bez śladu w Malezji (najprawdopodobniej zamordowany przez komunistyczną partyzantkę) – zdecydowanie warto dla pięknych wnętrz i arcydzieł rzemieślniczych. Świątynię Wat Arun, która przepięknie prezentuje się o (i po) zachodzie słońca z przeciwległego brzegu. Z niej samej widoki nie powalają, a wejść można tylko na pierwsze piętro centralnego Prangu (ozdobnej wieży, którą doskonale wdać na zdjęciach) – do listy obowiązkowych punktów programu nie dopisujemy.

Przed wylotem odwiedziliśmy jeszcze nasze ulubione miejsce, czyli Wat Pho. Niezwykły gigantyczny złoty odpoczywający Budda (choć może właściwszy byłby termin „leżący”), las pięknych kolorowych stup z ceramicznymi zdobieniami, dziesiątki fantazyjnych figur oraz zaciszne arkady z niezliczonymi wizerunkami B. Tu naprawdę warto spędzić kilka wyciszonych godzin.

No cóż, do zobaczenia!

Dodaj komentarz