Dzień zaczęliśmy wcześnie. Pobudka 4:45, o 5:30 mamy autobus do Dong Hoi. Ten autobus to naprawdę niezła opcja, aby wydostać się (lub dostać się do) z Phong Nha. Kosztuje 40k (zamiast 450-500k za samochód). Po godzinnej jeździe w towarzystwie dzieciaków jadących do szkoły wysadzono nas przy zjeździe na lotnisko. 5 minut spaceru hi zawitaliśmy na niewielkie Dong Hoi Airport.
Przed wylotem jeszcze śniadanie Małysza (bułka i banan) i fru do Sajgonu 🙂
W Sajgonie pobuszowaliśmy nieco w chińskiej dzielnicy. Okazało się, że targ Binh Tay (największy w mieście i ponoć jeden z większych w regionie) przechodzi totalny remont. W związku z tym wszystkie stragany przeniosły się na okoliczne ulice, krótkie eksploracje targowe zwieńczone dim sum w targowym zaułku jedzeniowych – pycha. Jeszcze krótki spacer po dzielnicy, kawa i z powrotem na lotnisko. Chińska dzielnica nieco odbiega od popularnych wyobrażeń, mało cepelii, sporo interesów.
Phnom Penh wita nas nieco inaczej niż Sajgon – wielkie salony samochodowe, mniej szalony ruch i ciemniej na ulicach. Doskonale sprawdza się PassApp, czyli kambodżański Uber (na marginesie – apka jest przetłumaczona na polski). Sprawnie i za zaledwie 7$ docieramy do sympatycznego hotelu Saralin w samym centrum. Na kolecję reset smakowy – hummus i BBQ w tureckiej knajpie.
Rano startujemy z trudnymi tematami – Pola śmieci, a potem Tuol Sleng. Nie wiem czy będzie siła, żeby o tym napisać.

Żałuję, że nie mogłam być od początku podróży razem z Wami. Jakoś jesteście mało radośni
Czekam na Wasze opowieści przy winku w Opo:-))) kiedy się widzimy?